piątek, 4 września 2009

Rumunia/ Nowy Sołoniec - 2009

Marzenia się spełniają jeżeli tylko marzysz!!!

Przeczytałem to zdanie w książce Wojtka Ilkiewicza.

Całkowicie się pod tym podpisuję.

Dlaczego podróż na motocyklu?

Moja przygoda z dwoma kółkami zaczeła się w siódmej klasie szkoły podstawowej od kupionego przez rodziców rometa model Kadet.

Tak to jest jak raz posmakujesz już przepadłeś.

Później długa przerwa.

2002r. urlop na Korsyce. Idealne miejsce na włóczęgę motocyklową.

Nawrót choroby. W drodze do domu, jeszcze we Włoszech dostaję od Dagmary, mojej żony, prezent urodzinowy Yamaha TT600E, piękne enduro. Wprawdzie większe odemnie, ale dałem rady :)

Niestety po dwóch latach rozstaję się z tetetką na rzecz zakupu sprzętu foto.

2007r. Daga atakuje :). Dostaję książkę Ewana McGregora i Charleya Boormana pt. “Wielka wyprawa. Polecam!!!

Choroba się odezwała na całego.

Włoskie stony internetowe i pojawia się wymarzone BMW F650. Idealny na rozpoczęcie podróżowania na motocyklu.

W prezencie z okazji dostawy motocykla do Polski dostaję od przyjaciół książkę Małgorzaty Rzadkosz i Wojciecha Ilkiewicza pt “Dzienniki Motocyklowe”. Mało z autografami autorów.

Na dokładkę na 35 urodziny dostaję od Dagi “Jadąc do Babadag” Andrzeja Stasiuka.

Zaczynam się interesować rejonami Ukrainy, Rumunii i Mołdawii.

Podczas spotkania z Piotrem Mojżyszkiem już wiem że jedziemy do Rumunii.

Acha, jedziemy. Byłbym zapomniał. Bardziej pewne od wyjazdu do Rumunii było że pojadę z moim kuzynem Lukaszem Burą.

Przełom 2008/2009 przygotowania.

I tutaj pojawia się ważny moment naszej wyprawy.

Pewien wikary ze Strumienia który robi tutaj wiele zamieszania, dzwoni do mnie z wiadomością, wpisz w google hasło “dom polski rumunia”.

To jest to.

Mamy cel!!!

Polskie wioski w północno wschodniej Rumunii.

Wyjazd zaplanowany na 8 maja 2009.

Przygotowania.

Wieczory przy internecie.

Przygotowania motocykli.

Wytyczenie trasy.

Dzień startu.

Babka upieczona na drogę przez babcię Dagi.

Zapewnienie kolegów z wspólnych wyjazdów “dookoła komina” o ewentualnej pomocy w przypadku kłopotów technicznych

8 maja godz. 9.00przyjeżdża Łukasz. Wujek Józek reguluje ostatniraz naciąg mojego łańcucha.

Tankowanie i w drogę.

Jakże inaczej zachowuje się motocykl załadowany do granic możliwości.

Mogłem to sprawdzić wcześniej.

Słowacja.

Kultura jazdy “6”.

Widoki, możemy Słowakom pozazdrościć.

Przed Popradem korek, jakieś 6-7 km. Co tam, my zostawiamy tylko jeden ślad ;)

Po 300 km jesteśmy głodni. Okazuje się że nie tylko my. Także jakiś przybysz który zjawił się niewiadomo skąd. Oddaję mu część zapasu kiełbasy a Łukasz chleba. Przybysz podziękował i zniknął.


Węgry.Tokaj.

Aleja 9 km przed Tokajem cała w kwitnących lipach. Pierwszy raz jechałem tak pachnącą drogą.

Szukając noclegu w Tokaju spotykamy Austryjaka po sześćdziesiątce. Wraca z kolegami z podróży po Ukrainie i Rumunii, oczywiście na motocyklach. Życzy nam “podróży bez jednego błędu”.

Odtąd to motto naszej podróży.



Granica Węgiersko-Rumuńska.

Pani celniczka pyta czy nie mamy kłopotów zdrowotnych, katar, gardło. Przypominamy sobie o “Nowej grypie”

Rumunia

Satu Mare, haos motoryzacyjny, dobrze że uciekamy w góry Maramuresz.


Sapanta. “Wesoły cmentarz”. Cmentarz jedyny w swoim rodzaju. Jest to chyba jedyna tego typu nekropolia na świecie bo gdzie jeszcze stosunek do śmierci jest traktowany w sposób radosny, ba momentami nawet żartobliwy? Zmarłych uwieczniono w scenach obrazujących zawód wykonywany za życia, hobby lub przyczynę śmierci. Poniżej umieszczono zabawne epitafia, często zaczynające się od: „Tu ja spoczywam x się nazywam” i tak dalej.

Początki cmentarza sięgają 1935 roku, artysta pomysłodawca już nie żyje, dziś dzieło kontynuuje jego uczeń, który notabene nadal mieszka w wiosce.



Odpoczywając na poboczu obok cmentarza spotykamy dwóch chłopców w wieku około 7 lat.

Bardzo się interesują naszymi motorami. Robię im pamiątkowe zdjęcia i zapraszam na lody do sklepiku naprzeciw.

Mocno zmęczeni zastanawiamy się nad noclogiem w Sapante. Jest godzina 15.00.

Postanawiamy pociągnąc jeszcze godzinkę. I Poszło. Zrobiliśmy dodatkowe 180 km w 4 godziny.

Mocno podziurawioną, krętą, górską drogą docieramy na przełęcz Prislop. Opłacało się.

W schronisku na przełęczy poznajemy bardzo miłych właścicieli.



Dostajemy czyściutki pokoik, ciepłą wodę i drzewo na ognisko. Dzisiaj na obiado-kolację polska kiełbasa z ogniska, a że mamy jej zapas na kilka dni dzielimy się z właścicielami schroniska oraz dwoma pasterzami którzy ogrzewali się przy kominku w schronisku. I tak nasz zapas kiełbasy się wyczerpał :).


Następnego dnia rano mały serwis maszyn i spacer po okolicy.

Na przełęcz dojeżdżają dwaj motocykliści z Niemiec. Krótka wymiana informacji, robią wielkie oczy kiedy dowiadują się że dojechaliśmy z Polski w to miejsce w dwa dni. Odtąd postanawiamy

nie zdobywać zbyt wiele kilometrów dziennie.

W południe startujemy, zjeżdżamy z przełęczy i kierujemy się w stronę niziny mołdawskiej.

W miejscowości Gura Homorului kierujemy się w lewo. To był błąd odczytu mapy. Po około 15 km kończy się asfalt i zaczynają się dość luźne jak na nasze zapakowane motory szutry. Jazda na siedząco odpada. Po 5 km jazdy na podnóżkach dojeżdżamy do maleńkiej wioski Pojana Mikuli. Zatrzymujemy się na środku tej niby drogi widząc starszego Pana przy furtce swojego obejścia. Podchodząc do niego słyszymy “z Polski?”. Okazało się że to jedna z kilku wiosek Polskich leżących na Bukowinie zamieszkała w części przez górali czadeckich. Okazało się również że jeżeli chcemy dojechać do Nowego Sołońca to nie tą drogą. Wprawdzie prowadzi tędy droga do Sołońca przez Pleszę ale Pan nam odradza twierdząc że jest raczej nie przejezdna. Po kilku dniach będzie nam dane przekonać się o tym fakcie. Zawracamy do Gury Homorului i kierujemy się tym razem bez błędu na drogę do Kaczyki a stamtąd już w kierunku naszego celu - Nowego Sołońca. Docieramy tam we wczesnych godzinach popołudniowych. Na początek spotkanie z miłym chłopakiem który wykazał wielkie zainteresowanie naszym przyjazdem do wioski.


Na pytanie czy rozmawia po polsku odpowiada:

- ja

- jak masz na imię?

- jo je Kazik, - odpowiedział

Miło słyszeć ojczysty język.


Kilka słów o Nowym Sołońcu.

Nowy Sołoniec (rum. Soloneţu Nou) spora wieś w gminie Kaczyka, zamieszkała w większości przez górali czadeckich. Dom Polski służy nie tylko miejscowym Polakom, przyjmuje także jednorazowo 15 turystów. Gościnę znajdą oni także w wielu gospodarstwach. Działa zespół folklorystyczny „Sołonczanka”, języka polskiego uczą się dzieci w Szkole Podstawowej im. Henryka Sienkiewicza. W centrum stoi kościół p.w. Zesłania Ducha Świętego. Do wsi prowadzi solidna, betonowa droga, wybudowana przez rumuńskie władze jako spłata części długu Rumunii względem Polski za pierwszej kadencji prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego.






Pierwsze popołudnie upływa nam na odwiedzeniu sklepu w celu uzupełnienia zapasów, odwiedenie kościoła oraz zapoznaniu się z dzieciakami z wioski.

Sklep jedna z izb w domu prywatnym prowadzony przez jego właścicielkę. Nie ma sprecyzowanych godzin otwarcia, czynny poprostu od rana do wieczora.

Kościół - kiedy dojechaliśmy do Domu Polskiego podczas parkowania motocykli zaczepiła nas sąsiadka z za płotu. Pani około osiemdziesiątki. Opowiedziała nam jak to ich organista z kościoła podczas występów zespołu ludowego na terenie Polski poznał dziewczynę i postanowił się z nią związać pozostając na stałę w Polsce. Nie rozumieliśmy o co jej chodzi kiedy powiedziała nam że to nic że nie ma w kościele organisty bo mają przecież dzieci. O czym mówiła nam sympatyczna staruszka przekonaliśmy się odwiedzając kościół podczas nabożeństwa majowego i mszy.

Odpoczywając na drewnianym, przytulnym balkonie po trzydniowej tułaczce zaczepialiśmy dzieciaki które podlatywały pod Dom Polski w którym dane nam było zatrzymać się. Kiedy zbliżała się 18:00 dzieciaki zaczęły rozbiegać się do swoich domów. Jedna dziewczynka oznajmiła nam że wybierają się do koscioła na godzinę 19:00. Zdziwiło nas że po paru minutach już lecą do kościoła. Nie było jeszcze nawet 17:50 !!!

Była tylko my zapomnieliśmy przestawić zegarki o godzinę do przodu :).

Wystartowaliśmy za dzieciakami.

Podczas nabożeństwa majowego oraz mszy byliśmy pod wrażeniem śpiewu chóru dzieciaków. Tylko że to nie chór jak się potem przekonałem tylko poprostu dwa rzędy dzieciaków siedzące w pierwszych ławkach (więcej dzieciaków we wsi nie było). Kiedy spojrzałem na chór zobaczyłem zakurzone organy pozostawione same sobie przez organistę. Przez całe nabożeństwo byłem przekonany że właśnie z tamtąd dobiega śpiew. Krótko mówiąc, dzieciaki dawały niezłego czadu w kościele. W końcu to potomkowie górali czadeckich ;).

Po mszy zaczęły się zaczepki ze strony dzieciaków. Polegały na wrzucaniu piłek na nasz balkonik. Kiedy mieliśmy już dosyć odbijania wpadających piłek poprosiliśmy o występy. Zaczęły się recytacje wierszy, śpiewy piosenek, oczywiście na zmianę po polsku i po rumuńsku. I tak gdzieś do 22:30. W końcu dzieciaki też mają swój kres wytrzymałości.


Następnego dnia odwiedziliśmy zabytkową kopalnię soli w Kaczyce którą na przełomie XVII i XIX wieku wybudowali górnicy przybyli w te strony z okolic Bochni i Wieliczki.


Po zwiedzeniu kopalni pojechaliśmy do Marginei zobaczyć jak powstaje czarna ceramika.


Kilka kilometrów dalej mieliśmy okazję zwiedzić piękny Monastyr Sucevita.

















Kolejny dzień postanowiliśmy przeznaczyć na ładowanie baterii przed powrotem.

Ladowanie miało polegać na odwiedzeniu wioski Plesza położonej powyżej Sołońca. Krzysztof, Polak który przyjechał do Sołońca uczyć się przed egzaminami powiedział nam że do Pleszy nie dojedziemy na motorach. Można tylko pieszo lub konno. Mieszkańcy Sołońca potwierdzali że dojaz do Pleszy jest niemożliwy. Łukasz odebrał to jako wyzwanie i postanowił jechać na motorze. Ja wybrałem opcję pieszej wycieczki.


Spotkałem Łukasza w lesie jakieś 50 minut drogi od naszego domu. Pomogłem mu nawrócić na stromej nierównej ścieżce i wrócił do Sołońca. Ja po godzinie ciężkiego podejścia dotarłem do kolejnej polskiej wioski Plesza.



Piękna spokojna wieś. Konie pasą się przed obejściami domów.





Wokół szkoły biega około dziesięcioro dzieci. To chyba wszystkie w tej wiosce. Mają przerwę. Po zejściu z Pleszy powolutku przygotowujemy się do powrotu.




Następnego ranka z żalem opuszczamy tak dla nas gościnnych mieszkańców Nowego Sołońca. Pamiętamy o dzieciakach, Julkach, Zośkach, Jankach, Kazikach, Lucjanach i całej gromadce innych dzieciaków.




W kolejnych dniach kierujemy się z powrotem na przełecz Prislop gdzie mając nadzieję zatrzymać się w schronisku w którym nocowaliśmy w drodze do Sołońca zastaje nas niespodzianka.



Kłódka na drzwiach schroniska. Do najbliższej miejsowości gdzie moglibyśmy coś zjeść mamy około 40 km krętymi górskimi dróżkami. Postanawiamy ugotować coś na palniku gazowym. Wiatr i temperatura około 5 stopni utrudnia nam to zadanie. Dopiera pokrywka zrobiona z kartonu pozwala wodzie dojść do temperatury wrzenia. Po ciepłej zupce z paczki ruszamy dalej.


W drodze w kierunku polski spotykamy jeszcze na ziemi rumuńskiej parę z Rybnika. Jadą na krótki urlop, jeszcze nie wiedzą gdzie.

W Tokaju spotykamy dwóch bikerów ze Skoczowa. Wracają z Turcji a w Tokaju mają się spotkać z dwoma innymi kolegami ze Skoczowa którzy wyjechali im naprzeciw.



Kolejny nocleg to już Słowacja i rzut beretką aby spotkać się z naszymi rodzinami !!!